Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

na warcaby, na gawędkę. Sam go mój brat i odwiedzał i zapraszał.
Zdenowicz milczał, wszakże ta żarliwa obrona utwierdziła go tylko w przekonaniu, że coś być musiało, co teraz utaić chciano.
— Jeszcześmy — rzekł po chwili — nie mieli czasu przepatrzeć papierów — tam się może czego dowiemy... Szczególni to jacyś byli rabusie, bo zdaje się z tego, co w kominie leżało, że mieli czas papierów cześć spalić? A po co je spalili — tego znowu nie rozumiem.
— A papiery w kominie mogły być spalone dawniej — przerwała ciocia.
— Zdaje się, że świeżo — kończył Zdenowicz i westchnąwszy dodał. — Ja, pani dobrodziejko, nie byłem stworzony do śledztw i rozplątywania takiej gwatwaniny — czuję, że tu nie jestem na swojem miejscu — ale choćbym stokroć rozumniejszym był, ponobym niczego nie doszedł, to tylko powiem, co widzę, że napaść cała osnuta była jakoś bardzo rozumnie, bardzo chytrze i że to prości rabusie nie byli.
Czas odkryje.
Pani Wychlińska westchnęła.
— Dla tego też, rzekła, gdybyś mnie pan posłuchał, co tam bardzo się domacywać, śledzić, mądrować i darmo głowę łamać... At! zdajcie to na przyszłość i skończcie co rychlej.
— Umył bym pewnie ręce, gdyby mi było wolno — począł Zdenowicz, ale służba niewola. — Przyjdą jeszcze drudzy i trzeci... nie tak się to rychło skończy! Ja zdam z rąk, a śledztwo pójdzie swoim porządkiem.
Na te słowa nadszedł prezes żywo spiesząc do Zdenowicza.