stem nie myśląc, począł obrus ściągać i papiery dobywając do protokółu się gotował, krzycząc —
— Dawaj go tu! dawaj go tu.
Zdenowicz wypił kieliszek wina dla nabrania odwagi i huknął coś niezrozumiałego, czując że z obowiązku powinien był się zamanifestować.
Tymczasem przez próg wprowadzono pod strażą delinkwenta Sydora, bladego jak ściana. Szedł jak na ścięcie. Żal na niego było patrzeć. Ogromny, bardzo przystojny chłop, w koszuli tylko pod szyję związanej czerwoną wstążką, spodniach i bótach — ze spuszczoną głową sunął się niezgrabnie, nie mogąc we drzwi szerokiemi ramiony pomieścić... ociągając się i niemal płacząc. Oczów podnieść nie śmiał na najjaśniejszy sąd.
Zdenowicz wystąpił chcąc być srogim i okrutnym, co mu się zupełnie nie powiodło. Wziął się w boki.
— A widzisz ty, — jakiś — zawołał — jak to można — tego, mości dzieju, żeby prawdy nie chcieć wyznać przed urzędnikiem. Cóż to, ty — tego, jakiś, myślisz sobie — wilcy my jesteśmy czy co, że cię zjemy, ty jakiś... o! widział to kto... jakiś! tego! — A to po ludzku! a to po chrześciańsku.
Małejko tylko co się nie rozśmiał, ale mu było pilno.
— Mój kochany — dodał — mogłeś sobie tem gorszej biedy narobić, bo kto widzi a nie gada, gdy się co złego dzieje, jakby spólnikiem był.
Sydor zdaje się, że obu nie wiele zrozumiał.
— Mówże prawdę, zawołał pisarz, mów prawdę, nie taj nic, przypomnij sobie dobrze.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.