w miasteczku, bo i człowiek z nim był, co go woził.
— No tak — począł Małejko przebierając w papierach — ale tu o co innego idzie.
— A! chyba? dodał ekonom, bo co ten bredzi — nie warto tylko śmiechu...
Po krótkiej chwili wszedł żądany pan Franciszek Wierzejski, chmurny jak pierwszym razem i niby z łaski tylko stawiący się na żądanie.
Spojrzał ponuro na Zdenowicza i na pisarza, zagryzł usta, poprawił wysoko podpiętą chustkę na szyi, i czekał. — Żołnierska jego postawa i twarz zaimponowała pisarzowi.
— Proszę waćpana, rzekł łagodnie, do śledztwa to nam potrzebne... Znałeś waćpan pana Daniela dobrze?
— Spodziewam się! tyle lat u niego służąc — powoli mówił Wierzejski — nie chwaląc się pan we mnie miał zaufanie, gdy wyjeżdżał to mi i klucze i pieniądze powierzał. Kiedyśmy kupowali Orygowce dwa razy jeździłem do Warszawy i po sto tysięcy z góry przywoziłem sam jeden. Ludzie o tem wiedzą. Znałem go jak nikt lepiej.
— Miał kogo z familii oprócz pana Żymińskiego?
— Nie wiem, — jednego p. Żymińskiego znam, o żadnej familii więcej nie słyszałem... Do niegoby nawet potrzeba było dać znać... boć przecie ktoś majątek powinien wziąść i nie dać, żeby się tu wkradł nieład. Szkody i tak będzie dosyć. Ot — i dziś tu staw spuszczony.
Ruszył ramionami.
— Jużciż trzeba było się przekonać.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.