— Dobry był człowiek, to prawda, odezwał się Żymiński, ale my dwaj z sobą nigdyśmy bardzo nie harmonizowali. On zakrawał na uczonego, ja jestem prosty sobie człowiek; on był mieszczanin a poszedł na wieś, ja jestem ze starej szlachty a przyszło mi żyć na bruku. On był protestant, ja jestem katolik. On się całe życie żenić chciał — a ja i niech mnie Pan Bóg broni. W dodatku nigdy nie wiedział co jadł, a wino mu można było dać, jakie kto chciał, nigdy się na tem nie poznał. Żyć nie umiał. A no człowiek był bardzo dobry nie przeczę, tylko mi niepotrzebnie te Orygowce na głowę rzucił.
I śmiał się pan Żymiński; a goście przytomni patrzali nań zdziwieni niepomału, zgorszeni nawet coraz widoczniej.
— Cóż pan sądzisz o tym wypadku nieboszczyka p. Daniela? zapytał p. Roch.
Ruszył ramionami Żymiński.
— Jam tu nie był, rzekł, nic o tem sądzić nie mogę, prędzejbym się u panów mógł poinformować — pasztet jakiś niezrozumiały, to wiem, że co najlepszego było, gotowiznę mi zabrano, bo Daniel miał grube pieniądze. Ale zobaczycie panowie, to się musi odkryć, to się wszystko odkryje.
Uśmiechnął się dziwnie.
— Piękna okolica u panów; nie ma co mówić — dodał — gdzie się takie rzeczy dzieją, że ludzie jednej pięknej nocy znikają ze świata bez wieści. Ja bym tu dla tego samego nie mieszkał.
— Więc pan sprzedaj Orygowce — rzekł pan Roch.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.