Jeden z nich łatwo mu poznać było jako należący do cioci Benigny, drugi niepospolicie go zaintrygował, bo był bardzo piękny, formą nową i konie w nim zdawały się chyba orygowieckie.
Zaciekawiony ekonom ścisnął konia i na przełaj pokłusował ku gościńcowi, tak się obrachowując, ażeby powozy napotkać... Jechały dosyć wolno, klacz miała kłus dobry, stało się więc po jego woli i nad rów u grobli przybył w chwili, gdy kareta pani Benigny przechodzić właśnie miała. Siedziały w niej obie ciotki i służąca...
W tejże chwili prawie nadbiegł i drugi powóz a w nim z podziwieniem, do którego przestrach się mięszał, poznał Szajkowski po prawej ręce siedzącą pannę Leokadyą a po lewej pana Daniela. Oko w oko zetknąwszy się ze swoją panną, — sam na sam w tak podejrzanem towarzystwie, osłupiał Szajkowski, zdjął prędko czapkę i, nie myśląc wiele, przez pola, (co mu o połowę drogę skracało) potem po zamarzłym stawie pobiegł do dworu... tu konia rzucił, ledwie cugle na kołek zaplątawszy, a sam pospieszył do prezesa...
Wbiegł tak zdyszany i czerwony, iż stary, który siedział na rozmowie z O. Serafinem, przeląkł się go.
— Co acanu jest?
Pora tych odwiedzin była niezwykła i sama już nadzwyczajność jakąś zdradzała.
— Jaśnie panie! zawołał Szajkowski — e.. e... panie jadą... są na grobli...
— Jakie panie...
— W karecie siostry jaśnie pana... a w drugiej...
Tu mu zabrakło wyrazu...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.