— Cóż ty o tem myślisz — dodał prezes.
— Niech się pan mnie nie pyta, bo może i ja głupio myślę, ale inaczej zupełnie jak drudzy...
— Naprzykład? spytał ciekawie stary. Małejko zmilczał długo, długo, niby męcząc się z sobą.
— To, rzekł w końcu — to sprawa tak poplątana, tak zamotana, że mi się w życiu nigdy podobnej spotkać nie trafiło. Miałem ja różnych wiele od czasu jak jestem w tej utrapionej służbie, w której ciągle zagadki brudne i straszne odgadywać potrzeba — a no — coś podobnego jak ta... jakem żyw!
— Cóż w niej tak dziwnego znowu — począł prezes... żeście nie znaleźli ciała... Wy się temu dziwicie, a przecie to dowodzi tylko wielkiego rozumu zbrodniarzy, bo ze zwłok wiele rzeczy dojść można.
— To prawda — przerwał Małejko — niech się pan prezes nie śmieje ze mnie — jabym przysiągł, że tam żadnych zwłok nie było!
— Cóż to pleciesz! krzyknął stary — co ci się śni...
— Może i śni! być może! Śni się! at! mruczał pisarz — ja przy swojem stoję — tam zwłok nie było...
— A cóż się z nim stać mogło? zaprzeczył żywo prezes — człek majętny, stateczny... nie młody... nie poszlakowany o nic, zacny taki jakich nam daj Boże najwięcej... Przecież mu nic nie groziło?
Małejko ruszył ramionami.
— Nie chcę się panu prezesowi sprzeciwiać, dodał — a no ja — może nie daleko widząc, tak widzę...
Nastąpiło milczenie i stary spuściwszy głowę zamyślił się głęboko, jakby o przytomności pisarza zupełnie zapomniał. Może na nowo różne składał
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.