Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

W sprawie Orygowieckiej nigdy mu na myśl nie przyszło dotąd, żeby prześladowaniem człowieka miał grzeszyć; zdało mu się, że odkrywał oszustwo i tem się samem uniewinniał przed sobą, bo mu bardzo było potrzeba pokazać spryt swój, z którego się czasem śmiano.
W chwili gdy panna Leokadya weszła z ciotką, jeszcze motał sobie dalsze plany, — ale — spojrzał na twarz wybladłą, smutną, pełną boleści córki prezesa i — myśli mu się pomięszały.
W istocie, nawet człowieka coby historyi tej nie znał, uderzyć musiała twarz i postawa prezesównej.
Był to wyraz boleści niewypowiedzianej, taić się z sobą zmuszonej, a wytryskującej mimo woli męczennicy przez wszystkie rysy i ruchy. — Oko jej błędne chodziło po przedmiotach, to nie widząc ich, to przestraszając się niemi, jakby widma spotykało. Usta zdawały się powstrzymywać krzyk wyrywający się z głębi łona, czoło fałdowało cierpienie. Szła i zdawała się lękać stąpić kroku, by na nowe jakieś nie wpaść sidła. Chwiała się idąc; ręce jej konwulsyjnie chwytały suknię, mięły chustkę, zdawały chwilami chcieć coś pochwycić w powietrzu lub odepchnąć. Niezmierna tylko siła woli trzymała ją i poruszała. Bladość lica, zwiędłe usta, drzenie powiek i muskułów zdradzały razem fizyczne i moralne cierpienie. Oczy nawykłe widzieć ją co dnia, stopniami oswoić się z nią mogły, aż do zobojętnienia na ten wizerunek męczeństwa znoszonego z uśmiechem — lecz nowy przybysz jak Małejko uderzony być musiał tem mocniej wido-