mniawszy o Małejce, niespokojnie się w córkę wpatrywał...
— A już wy mi mówicie co chcecie — zawołał w końcu — że wam tu tak dobrze i żeście odżyły, kiedy Leokadya wygląda jak z krzyża zdjęta a Wychlińska też nie lepiej! Już jak było tak było w Murawcu, ale że nie gorzej wam z oczów patrzało, to pewno.
— Ona dziś trochę nie zdrowa — szepnęła ciotka.
— A wczoraj było tak samo — przerwał prezes — poza wczoraj też pewno nie inaczej.
Kobiety zobaczywszy obcego, którego przywitały z daleka, odwróciły prędko rozmowę. Małejko stał milczący, ciągle się łając po cichu. Prezes zwrócił się ku niemu, aby go z nieprzyjemnego położenia wybawić.
— Chcesz zostać tu i spocząć? zapytał.
Małejko się skłonił.
— No — dziś, nie — ale jeśli pan prezes pozwoli, ja tu jeszcze po rozkazy się stawię.
To mówiąc pochwycił za czapkę i co prędzej się wymknął nazad do gospody — okrutnie zły na siebie i na swą niewczesną gorliwość, która mu się już teraz na nic przydać nie mogła, bo ją potępiło sumienie.
Prezes został z ciotką i Wychlińską, ale Leokadya wkrótce unikając przenikliwych oczów ojca wymknęła się do ciotki Benigny, prezes tylko Wychlińską, dając jej znak aby została — zatrzymał.
Jakiś czas zadumany nie mówił nic.
— A wiesz asińdźka — odezwał się w końcu — nie chciałem tego mówić przy Leokadyi, żeby jej smutnych myśli nie dodawać, bo ona tak i tego Daniela podobno dosyć lubiła... co mi za klina w głowę zabił
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.