Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

— Sam winienem, to prawda, dodał po cichu, jeśli tam ta nieszczęśliwa miłość rozbujała, bom głupi pozwolił mu jeździć, spoufalić się, nawykliśmy do niego wszyscy. Ale Benigna mi wczoraj przecie mówiła, że Leokadya była dużo weselszą i okazywała dosyć przychylności dla tego tu... dzierżawcy jakiegoś, którego ona bardzo chwali... jakże się zowie?
Więc gdyby tak tęskniła po tamtym, toćby się tym znowu tak rychło nie zajęła?
Wychlińska zarumieniła się, ruszyła ramionami — nie odpowiedziała już na to pytanie.
— Mój bracie, rzekła w końcu — dajmy pokój tej rozmowie. — Mojem zdaniem chybiłeś tem wielce, żeś się zaciął tak bardzo przeciw temu Tremmerowi. Zdaje mi się, jak tobie, że Leokadya w istocie szacowała go wielce, że się jej podobał, że z nim byłaby szczęśliwą. Usłyszała z twoich ust wyrok, nie chciała mu się sprzeciwiać, ale uwiędło biedactwo...
— I na mojem sumieniu wszystko, przerwał stary — toś mi przyjemną rzecz powiedziała? Ale — cóżeś ty chciała, żeby Boromińska szła za jakiego Tremmera i to jeszcze protestanta...?
— Ja nie mówię nic — ty wiesz co robisz... nie sprzeciwiałam ci się przecie? szepnęła Wychlińska... sam się rachuj z sumieniem...
Prezes zachmurzył się. — Teraz po czasie, dobrze wam składać na mnie — mruczał — jam tu z was wszystkich najbiedniejszy... bo mi dziecko ginie...
Załamał ręce.
— Przecież — żwawo, dołożyła Wychlińska, gdyby rzeczywiście Daniel żył i wrócił, zrobiłbyś to samo co przedtem...