Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzawszy nań zgadnąć było łatwo, że coś nadzwyczajnego się stało, trząsł się cały, czerwienił, bełkotał i bił ręką o papier który trzymał. Niezrozumiałe przekleństwa wyrywały mu się z ust.
Ludzie zobaczywszy go w tym stanie, w który rzadko wpadał, zamiast prosić panią Wychlińską, przestrzegli ją i Leokadyą, że się coś stało, żeby lepiej nie przychodziły, dopóki prezesa nie minie pasya.
Na sam wybuch gniewu weszła pani Pstrokońska. Prezes zobaczywszy ją, poskoczył z listem i rzucił go jej do czytania, nie mogąc słowa wymówić.
Od pierwszego rzutu oka poznała pani Benigna co to było i domyśliła się sprawcy, udawała tylko że czyta pilnie, ażeby się namyśleć, czy korzystając z tej okoliczności przyznać się do wszystkiego, czy wszystkiemu zaprzeczyć.
Nie sposobna do odgrywania komedyi — pani Benigna miała wstręt do ukrywania prawdy, lecz w tym wypadku należało wzburzonego prezesa naprzód czemś uspokoić. Oczy mu się iskrzyły, krwią pozapływały, trząsł się... drżał...
— Wołać mi Małejki! powtarzał naprzemiany — a potem — Gdzie Wychlińska? Gdzie córka! Pakować rzeczy! I znowu — wołać Małejki.
Małejko był jeszcze we dworze.
— Co ci jest — przerwała zimną krew odzyskując powoli Benigna — wszak to jest głupi anonym... jakieś oszczerstwo.
— Anonym! ale on mi dopiero oczy otwiera! — krzyczał stary — wy wszystkie jesteście w spisku... Córka, siostry i ten zbrodniarz.