Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

Twarz jego pargaminowa, wypogodzona, uśmiechnięta... patrzała na prezesa jakby go pytała co mu jest, wprzódy niżeli usta wyrzekły zapytanie...
— Cóż to mi tak pan prezes coś sumuje.. sumuje....? hę? Czy nogi kręcą? czy... nie domaga głowa? czy żołądek...
— A to ty chyba nic nie wiesz? przybliżając się żywo spytał prezes.
— A cóż ja mam wiedzieć? zażywając długo tabaki i strzepując palce odezwał się przyjaciel. — Cóż tam się stało?
— Toż cały dom do góry nogami przewróciłem...
— Nie widzę — odparł ksiądz...
— Ale bo mnie zburzyli, powiadam ci, że mi się wątroba zwinęła... Jak na złość, jak na przekorę... w chwili gdy zdawało się, tu wszystko zaczyna iść jak z płatka.... piorun, powiadam ci.... piorun padł....
— Cóż to takiego...?
Prezes wychodząc pochwycił był list bezimienny... i rzucił na stół w drugim pokoju, drżącemi rękami chwycił go, przyniósł ojcu Serafinowi i podał.
— Na masz, czytaj i sądź...
Ojciec dobył okularów z zarękawa, poszukał krzesła, siadł tyłem zwrócony do okna i pomaleńku, z uwagą list czytać zaczął. Prezes stanął nad nim, oczy wlepił w niego i badał jakie to pismo uczyni wrażenie. Lecz ojciec Serafin zwolna z wiersza na wiersz przechodził nie okazując najmniejszego poruszenia... Długo dosyć dobijał się do końca listu... przeczytał zakończenie, poszukał podpisu, nie znalazł go, list parę razy obejrzał ze wszech stron, okulary