Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

O. Serafin zamilkł, pan prezes deptał podłogę niespokojnie.
— Słuchaj ojcze, żartami mnie zbywasz? radź lepiej. Czy na ten list odpisać, czy tego człowieka wezwać. Jeżeli ma dowody i złożyć je ofiaruje się, czemubyśmy przekonać się nie mieli?
— Niechże prezes i po doktora zawczasu pośle, żeby było komu krew puścić jeśliby gniew lub alteracya przyszła, które niechybnie nastąpić muszą — spokojnie mówił ksiądz. Znaszże pan tego, z którym chcesz się wdawać, w sprawie najpoufalszej, dotyczącej serca dziecka waszego? Znasz-że go z czego innego jak z nikczemnej denuncyacyi? Czy przystało prezesowi Boromińskiemu, tam gdzie idzie o jego dziecię, o sławę domu, naradzać się z jakimś awanturnikiem, który twarz trzyma zakrytą?
Obiema rękami strzepnął prezes i poszedł w drugi pokoju koniec, nic nie mówiąc.
— Tak lepiej, rzekł wpół sam do siebie — i odwrócił się do księdza. — Niech ojciec do mnie poprosi Leokadyą.
— O ile wiem, odezwał się ksiądz, panna Leokadya chora, a wiem, że i pan prezes nie zdrów. — Odłożyćby tę rozmowę lepiej do spokojniejszej chwili, kilka zdrowasiek odmówić i koronkę do Przemienienia Pańskiego, modlitewkę do patrona dobrej rady... wody się napić, dać zburzeniu osiąść. — Czy nie lepiej — panie prezesie?
— Ale ja czasu nie mam, jutro jedziemy, to rzecz zapowiedziana i niezawodna... Leokadya albo jedzie zemną lub zostaje — chcę wiedzieć.