— Przecież się pan pana Żymińskiego nie spodziewasz, to pewna... odezwała się klucznica, to gagacik z przeproszeniem, nie tak jak nieboszczyk co mu wszystko dobre było... on tu by i miesiąca nie wyżył.... jemu pulpetów trzeba...
— Dla czegoż to pani pana Daniela — nieboszczykiem nazywa? spytał Franciszek.
Słońska aż się porwała. — Albo co? a co waćpanu w głowie?
— Co w głowie? hm? ot co, że przecież ciała nie znaleźli, zbójców nie odkryli... kto to może wiedzieć co się stało?
Zdumionemi oczyma patrzała Słońska na mówiącego i przeżegnała się, wyglądało to na żart nie przyzwoity.
— I wstydziłbyś się waćpan — rzekła poważnie, takie niedorzeczności pleść, a z grobów ludzi wywoływać. Juścić gdyby żył, dawno by o nim była wiadomość. — Nie żartujcież — proszę.
— Ale ja wcale nie żartuję — poważnie począł Franciszek — co pani myśli?
— A cóżby się z nim stało?
— Albo ja wiem, mnie przecież w domu nie było — mówił Wierzejski — ale czyżby to nie mogło być, żeby z pilnym jakim interesem pojechał gdzieś daleko.
— A po cóżby oknem się z domu dobywał?
— Może mu tak było dogodniej, mówił uśmiechając się Franciszek — kto to ma wiedzieć? Różne się rzeczy na świecie trafiają! Ludzie co poginęli i w dziesięć lat wracają, pani musiała słyszeć tę historyjkę o żonie, która męża się nie doczekawszy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.