był ten się wybierał, komentowano, rozprawiano, ale na to się zgadzali wszyscy, że cała ta sprawa kuso jakoś wyglądała i że w opowiadaniu pana Daniela prawdy nie było...
Na ucho udzielano sobie rozmaitych uwag i przypuszczeń.
Wieczorem do stołu wyszedł prezes zadumany i chmurny, podejrzliwie wpatrując się w córkę i ciocię Wychlińską, na których twarzach nic wyczytać nie mógł.
Sam nad wszelki wyraz ponury był i taił w sobie źle gniew, który w nim wrzał, szukając tylko pozoru do wybuchu. — Miarkował się jednak i wolał milczeć, gdyż czuł, że pierwsze wyrywające się słowo, poprowadzi za sobą wylew niepohamowany.
O. Serafin, który był także u stołu, zdawał się o niczem nie wiedzieć. — Jego naostatku użył prezes, aby ulżyć sobie i wypowiedzieć co chciał nie zwracając do córki i ciotki.
— Słyszałeś, spytał stłumionym głosem — hę? wiesz już pewnie...
— O czem? zapytał ksiądz...
— Nieboszczyk się zjawił, szydersko dodał prezes, pan Daniel w Orygowcach znowu...
Potoczył wzrokiem i blada jak marmur twarz córki, zmięszana ciocia obudziły gniew.
— Dla moich pań to już pewnie nie nowina.
Ciotka zabrała głos.
— Przecież od rana o tem cała wioska wie!
— A jejmość nie wprzódy jeszcze? hę?? mruczał prezes — coś się tu list bezimienny potwierdza... Ale trzeba się mieć i będzie się miało na baczności...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.