Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

— W niczem nie zmieniać postępowania i nie dać poznać po sobie, żeśmy tak otwarcie mówili... Uciekaj do prezesa i baw go... przysuwaj się nawet do Leokadyi... Resztę powiem ci później... Jutro dasz mi bliższą wiadomość gdzie i jak mam wypłacać. Tobie do rąk, kochany kawalerze, bałabym się dać pieniędzy... są one rzeczą nadto gwałtowne rodzącą pokusy. — Oczyściemy wioskę... to lepiej... Będziesz ją tracił drugi raz... powoli.
— A! nie, już jej nie stracę... rozśmiał się Otton i wybiegł uszczęśliwiony z pokoju.
Benigna uśmiechnęła się do siebie.
— Zobaczymy prezesie, kto tu z nas dwojga lepiej grać potrafi... i czyją będzie wybrana!!
Dzień ten był prawdziwym tryumfem dla hrabiego Ottona; nigdy dowcipniejszym, milszym się nie okazał, czulszym dla prezesa, bardziej dla pań uprzedzającym. Leokadyą nawet potrafił nieco rozchmurzyć, co ojca uszczęśliwiło.
Był więc najlepszej w świecie myśli i nie posądzał nawet zdrady Benigny, która żartobliwie go spytała na stronie.
— Czy ten kuzynek nie ma czasem jakich zamiarów?...
— A — gdyby miał? chrząknął prezes.
— Żałowałabym go bardzo — bo koniec końcem albo by dostał odkosza, albo żonę, z którąby nie mógł być szczęśliwym.
— A zkądże to asińdźka wiesz?
— Tak! domyślam się — serce jej jest zajęte.
— Zawsze tym... tym amantem, co to umiera i zmartwychpowstaje.