— Bardzo być może... sama się przekonywam, że to wielce prawdopodobne, choć Leokadya nikomu się nigdy nie zwierza.
— I dobrze robi, bo wie dobrze, że z tego nic nie będzie.
— A jeśli i z żadnego innego ożenienia także?... Chcesz, żeby zawiędła starą panną, bo jużcić zmuszać jej nie będziesz?
— Ale ona ma rozum...
— W tych sprawach rządzi serce.
— Nie chcę tych głupstw babskich słuchać, rzekł rozgniewany prezes.
— To nie mówmy o tem.
Ale prezes raz zaczepiony fermentował — popsuło mu to humor.
Drugiego dnia znaleźli się z hr. Ottonem na osobności.
— No... jakże tam? jakże? spytał stary — awansujesz?
— Nie umiem sobie sam z tego zdać sprawy — począł kuzyn — panna Leokadya jest dla mnie bardzo miłą i grzeczną, ale nadzwyczaj wydaje mi się smutną i jakby przerażoną, ile razy coś czulszego mówić zacznę.
— To ci się tak zdaje — mruczał ojciec.
— Nie wiem, lecz czyni na mnie wrażenie jakby... jakby — przyznam się panu prezesowi — jakby miała na sercu jakieś inne przywiązanie.
Prezes jak sprężyną dźwignięty porwał się z kanapy.
— Już ci może jaką plotkę przynieśli? zapytał chmurno.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.