Znowu dni kilka upłynęło. Stary patrzał, milczał i pocieszał się; zdawało się, że starania hr. Ottona nie były bezowocne — Leokadya stawała się śmielszą i weselszą.
Grając umyślnie w drugim pokoju w maryasza z O. Serafinem, aby młodzieży, jak mówił, nie przeszkadzać, stary wkazał palcem na salon, w którym się panie z hrabią znajdowały, i szepnął księdzu po cichu.
— Bierze się...
— A jakże — odparł Ojciec Serafin, — ale jeżeli mu się uda, to acaństwu figla utnie...
— Co ci Ojcze? cóż takiego? zapytał zdumiony prezes.
— Juścić — począł ksiądz z cicha — jeżeli się ożeni?...
— O kimże myślisz?...
— Z tą, o którą się widocznie stara i idzie mu tak! no! Przyznam się prezesowi, że nigdym się nie spodziewał, ażeby za mąż iść nawet myślała...
— Kto co? cóż ci się śni! zaperzony przerwał stary... Bałamucisz...
— Przecież widoczna rzecz, że się o panią Benignę stara hr. Otton... a ona mi się zda wcale nie od tego...
Nie ma najmniejszej wątpliwości...
Prezes osłupiał.
— To ci się chyba przyśniło...
— Ale ba! ale ba! rzekł Ojciec Serafin — asińdziej nic nie widzisz i jesteś simplex servus Dei; już taki podłysiały kawaler jakby miał szczęście szukać, to woli Borki niż Murawiec...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.