niejsze rzeczy zażąda, tem ona pilniej będzie spełnioną.
Szajkowski stał u drzwi w postawie żołnierza, wyprostowany, głowa do góry, ręce spuszczone.
— Co jaśnie pan każe?
— Słuchaj waćpan.... delikatnej zażądam posługi — ale mam w nim ufność.
— Jaśnie pan może być pewnym, że nie zawiodę.
Zbliżył się do niego prezes, biorąc go za guzik od sukni.
— Rzecz jest taka.... Mam powody posądzania dworskich ludzi, że niepotrzebne kartki, świstki, korespondencye babskie do... do Orygowiec i z Orygowiec tu wożą.
— To — może być — szepnął Szajkowski, wszelako ja o tem nic nie wiem.
— Życzyłbym sobie jedno z takich pism mieć w ręku!
— Będziemy się starali... ale jak! jak! zamruczał Szajkowski. Przytem jaśnie pan, jeśliby się przez to przyszło komu narazić i zrobić sobie nieprzyjaciół, sługę swego zechce mieć na względzie.
Prezes poklepał go po ramieniu.
— To się rozumie, ale trzeba mi złapać, trzeba przejąć.
— Postaramy się — rzekł Szajkowski, tylko to może zabierze czasu.
— Będę cierpliwy — ale sza!!
Palec na ustach położył.
— A już to wiadomo, szepnął ekonom, do kolan się skłonił i wyszedł szybko.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.