przerywane ciągle nabożeństwo, mało ważył. W tém oblężeniu ducha na chwilę nie poprzestawał się modlić, aby ciągle nim być na straży. Wśród dwu rozmów, wśród dwu myśli, odmawiał wiersz psalmu, lub wysyłał westchnienie do Boga.
Oba z bratem nie tracili nadziei, że się obronią, lecz dzień każdy troski pomnażał.
— Ciężkie na was włożę znów brzemię — rzekł.
— Bylem mu podołał — odparł Stach.
— Widzicie co się dzieje, zamek sobie budują, jakby nam grozić chcieli, że ten zniszczą, a zawczasu inny przysposabiają. Kto wie, czy Kaźmierz zna położenie nasze i jak rychło powróci! Trzeba słać do niego.
A po chwili dodał. — Jedźcie wy!
Stach stęknął. — Nie proszę o zwolnienie ani się wzdragam — rzekł — ale jakże ja mogę stanąć przed obliczem pana? Wiecie ktom jest, że się mu ukazywać nie wolno mi, bom ja żywym dlań — policzkiem!
Biskup wysłuchał.
— Nie potrzebujecie z tém iść do samego księcia — odpowiedział — złożycie się chorobą, poślecie mu pisanie odemnie. Zwierzyć tego nie tmogę innemu. Czyniliście już wiele dla okupienia grzechu młodości, zróbcie i to jeszcze, zasłużycie się panu, nam, królestwu...
Nie zapytano go nawet, jak się zdoła wydobyć z zamku dokoła osaczonego, jak przez miasto
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.