się teraz im, gdyż to samo miejsce mogło posłużyć do wyśliźnięcia się. Gdy zciemniało, poczęli od strony Wisły się spuszczać. W obozie wszystko leżało uśpione. Udało im się niepostrzeżonym dostać do stóp góry, a tu, choćby się z kim zetknęli, za należących do wojska uchodzić mogli. Nikt wszakże nie stanął im na drodze. Do brzegów rzeki dopadli pocichu, pominąwszy straże niedbałe, które u ognisk się skupiały. Stach znowu na czółen rachował, jak przy dawniejszéj ucieczcie i pierwszy, który się im nastręczyło, pochwycił. Skoczyli już weń, gdy rybak na sieciach śpiący w nim, narobił wrzawy zerwawszy się. Żegieć chwycił go za barki i do wody cisnął, aby z obozu ludzi wrzaskiem swym nie ściągnął, odepchnąwszy się od brzegu, wypłynęli na środek, gdzie już po nocy ani ich dojrzeć, ani pochwycić nikt nie mógł.