Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

Romanowi, ten ma nad nim prawo życia i śmierci, ale swobody mu dać nie może.
— E! e! — rozśmiał się szydersko Rusin — bądźcie wy o niego spokojni, ja mu w Haliczu lub Włodzimierzu znajdę kąt dobry, gdzie sobie w dybach chodzić będzie, drwa rąbać i wodę nosić a psy karmić. Chłopisko silne, zda się choćby i świnie paść. A już jemu dobrze u mnie będzie!
Gdy tak rozprawiali walka już była skończona, wiązano tych co żyli, dzielono na kupy, odzierano ze zbroi i odzieży, ciury nad trupami znęcały się coprędzéj odzierając swoich i cudzych.
Wieczór już zastał krwawe pobojowisko nagiemi trupy usłane, gród dolny spustoszony, na pół spalony i rozerwany. Tłumy zwycięzców zawodziły pieśni radosne razem i okrutne.
Miecz do pochew włożywszy Kaźmierz otoczony towarzyszami szedł na dworzec, w którego drzwiach widać było zdala oczekującego nań Biskupa, księżnę i dzieci.
Oblicze Pełki zarumienione było radością zwycięztwa, do którego on i brat tyle się wytrwałością swą i męztwem przyczynili. Powitanie było rzewne, a księżna, która z trwogi jeszcze ochłonąć nie mogła, łzami się ciągle zalewała. Dzikie wrzaski i jęki konających brzmiały w jéj uszach śmiercią jeszcze.
— Bóg wielki, Bóg jedyny, Bóg nasz dał nam zwycięztwo — zawołał Biskup oczy i ręce w niebo