— Jakżeście się potrafili ocalić od braci? — zapytał.
— Cudem! — odparła cicho Dorota — Uciekłam zawczasu z domu! Widziałeś co z niego zrobili! Odarli mnie, zniszczyli. Czatowali tu azali nie wrócę, alem była dobrze ukryta!
O! tak! dobrze! o chlebie i wodzie, na wyżkach, na zgniłem sianie, przez szczeliny dachu patrząc na miasto, w wiecznéj obawie aby mnie i tam nie pochwycono...
Patrz — co się stało z Dorotą — Skóra i kości! Głód, niepokój, niewczasy, zimne noce, choroba. Jedna stara Czechna miała litość nademną, żywiła mnie, leczyła jak mogła... Bez niéj umieraćbym musiała.
Rozpłakała się i wnet z żywością niewieścią a dziecinną — poczęła.
— A! to nic — przeszło wszystko, siły mam jeszcze! To nic! odżywię się, spocznę. Krasa moja powróci! Czechna ma na to sposoby. Nie opuszczajcie Doroty, mówcie księciu niech zdrajców braci ukarze.. Niech gardła dadzą! Oni nań zbierali ziemian, oni knuli z Mieszkiem. Niech gardła dadzą!
Zaczęła łzy znowu roniąc nad sobą, a usta się jéj nie zamykały. Wichfried patrzał i słuchał z politowaniem.
— Nie ocaliliście nic z tego coście mieli? — spytał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.