Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

i uśmiechał się gorzko. Czekał tak zamknięty a niepewność dolegała mu gorzéj może niż to co go spotkać miało. Wiedział co się z Kietliczem stało.
Niewola na Rusi, zaprzedanie, nędza!! Kto wie? i jego mógł ten los spotkać? Z niewoli wszakci uciekali ludzie! To mu się jeszcze uśmiechało więcéj niż ciemnica głucha.
Z tych myśli, wrzawa go jakaś rozbudziła. Podniósł się ku oknu z kratą drewnianą, przez któréj szczeble zamek widać było — wczoraj tylą krwi oblany.
Pierś mu się jeszcze na to wspomnienie wzdymała.
Był to piękny dzień jego młodego życia, taki bój pijany, krwawy, zawzięty, mord, pożoga, walka wściekła — niestety zakończona tém, że go tłum na ziemię obalił i na pół zgniecionego pochwycił. Ale — bronił się do ostatka.
Poznano go ze zbroi i twarzy i posadzono za kratą.
Patrzał: na zamku niedogorzałym sterczały belki czarne, obalone dachy, porąbane ściany. Ziemia była zorana i usłana trupami. Żaden z nich nie miał i łachmana odzieży na sobie, do mogiły; ciała zabitych świeciły nagie, żółte, sine, krwawe, pogruchotane. Powiązani jeńcy, czerń prosta, siedzieli przy nich i na nich gryząc chléb suchy który im z koszów rozdawano.