Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

Inni pod strażą pędzeni przez dozorców, z dołu na zamek znosili trupy, na kupy je zrzucając. Ruch był jakiś śpieszny wśród tych gruzów.
Bolko widział jak z nich odgrzebywano jeszcze co warte było zachowania, jak zdala niedopalone drzewo parkanów dźwigano na górę i pokrywano niem trupy, na które rzucano chrust suchy wiązkami.
Jeńców zaczęto spędzać precz potém i stracił ich z oczów, tylko trupy zostały. Patrzał jeszcze na to miejsce pamiętne sobie, odgadując gdzie stał, kędy padł, gdy dym począł się wznosić miejscami i otaczać trupów pagórki. Pod ściany drewniane podkładano żagwie wszędzie. Gdzie niegdzie błyszczały ogniki, z innych kłębiły się gęste dymy i zwolna podnosiły do góry. Zdala posłyszał dochodzący trzask płonących bierwion smolnych, dranic z dachów upadłych i parkanów. Płomię rozlewało się, biegło ku sobie, chwytało się, i wkrótce cała przestrzeń którą zamek zajmował stała kotliną ognistą.
Gród i trupy razem ogień miał pożreć. Do koła stojące gromady podrzucały chrustu i suszy, pilnując by się ogień daléj nie szerzył. Powietrze było spokojne, dym rozpływał się i unosił do góry słupy ogromnemi. Co gdzie stało jeszcze, waliło się z łoskotem, od dołu podgorzawszy, iskry podskakiwały do góry i gasły w powietrzu.
Kiedy niekiedy podmuch lekki wiatru odwiał