Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

z ust brata. Bóg dał nam szczęście, — my dajmy miłosierdzie!
— Amen! — dokończył Biskup.
Wojewoda potoczył wzrokiem do koła, milczeli wszyscy, Kaźmierz na miejsce swe powracał, on powolnym krokiem izbę obrad opuścił.
Książę natychmiast przez drzwi otwarte skinął na stojącego w dali Wichfrieda.
— Bratanka mi tu prowadź! — rzekł wesoło
Nie wielka przestrzeń dzieliła dworzec od domu w którym Bolko był osadzony. Gdy niemiec wszedł do izby, w któréj leżał, młodzian nie znający go, ledwie głowę doń zwrócił.
— Wstawajcie — rzekł Wichfried — pójdziecie za mną.
Jeniec opierać się nie mógł, zawahał się dumnie spoglądając, dźwignął się leniwo i niechętnie i, jak stał, w podartym kaftanie, płaszcza poszarpanego nie biorąc, posłusznie ku drzwiom się skierował.
Wichfried nie mówił nic, z twarzy téż jego trudno co odgadnąć było.
Zdziwił się wychodząc Bolko, że go straż nie otoczyła — szedł wolno. Przejście przez kawał podwórca, pełnego butnych rycerzy, dla zwyciężonego było bolesném. Szedł nie słuchając i nie patrząc.
Nie wiedząc dokąd go wiodą, domyślał się innego więzienia albo sądu. Zbroił się męztwem.