raz i surowszym dla siebie. Nie zostawało mu już w życiu nic, tylko się dowlec do tego proga od którego zdało mu się że nie jest już dalekim.
Niekiedy rozmyślał o Jagnie, która rzadko znak życia dawała. Był czas iż mu się marzyło że Kaźmierz opuścić ją może, a on opiekować się nią będzie. Nadzieja ta teraz coraz słabszą była.
We dworku nudy były nieznośne, na łowy, choć się kiedy wybrał, i one mu już nie smakowały. Z dawnemi towarzyszami gdy się spotykał, a ci go gwałtem wciągnęli do gospody w gościnę, wśród wesołych ludzi, siedział jak trup niemy psując im ich wesele. Do niczego nie miał serca, tyle pociechy co w kościele, lub na rozmowie z księdzem o rzeczach które nie są świata tego.
Do Konar, za któremi tęsknił bywało, teraz mu się trudno wybrać było. Zamyślał czasem jechać, zbierał się, od dnia do dnia odkładał, zawsze coś przeszkodziło. Wolał się włóczyć około zamku, po kościołach i życie prowadzić zadumane a próżniacze. Dawnych znajomości unikał jak mógł, jeden tylko Jaśko Bogorja często doń się wciskał. Ten jak niegdyś był lekkim a wesołym, tak pozostał nim, choć trochę postarzał i ociężał. Dokazywał jeszcze na łowach, lub w mieście i po dworach z takiemi jak sam był.
Rodzina go dawno żenić chciała, swatano nie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.