Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

wywał danego słowa, pokój panował w kraju i na rubieżach. Kupcy ciągnęli z ziem dalekich, łany złociły się zbożem, kmieć oddychał, chwała Boża rosła, wznosiły się kościoły, uczeni mężowie przychodzili z zagranicy i rodzili się w domu. A na obliczu tego szczęśliwego pana poza łagodnym uśmiechem, widać było wiekuisty ów smutek dusz wybranych, których ten świat nakarmić ani napoić nie może, a żadno szczęście nasycić.
Tęsknota zawsze biła z twarzy pięknéj, spokojnéj, malującéj ukojony ból wewnętrzny.
Gdy przeciwko zwycięzkiemu panu wyszło duchowieństwo z Biskupem na czele, witając go pieśnią dziękczynną, Pełka spojrzał nań spodziewając ujrzeć rozpromienionym, a znalazł na obliczu to co wyniósł z Krakowa.. Rycerstwo spiewało pieśni, powiewało chorągiewkami, niewiasty stojąc szeregami klaskały w dłonie, dzwony biły, lud się weselił, Kaźmierz jechał w płaszczu białym z krzyżem, który wziął na pogan, — z głową spuszczoną, uśmiechając się ledwie tym co go witali, zadumany, chmurny, jakby nie ze zwycięztwem powracał.
Na zamku czekała z dziećmi księżna złotowłosego Leszka trzymając za rękę, cały dwór świetnie przybrany, komornicy, czeladź, lud mnogi.
Oko pańskie błądziło po okolicy i ukradkiem biegło za Wisłę do okienka, chcąc dojrzéć czy tam jest znak życia jaki. Nie widać było nic.