Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

Przybiegł natychmiast, lecz gdy ją po długiem widzeniu zobaczył teraz, przeraził się tak strasznie, nagle znalazł zmienioną. Wychudła była jak kościotrup; policzki i oczy zapadły, czoło się zmarszczyło..
— Patrz, co się to ze mną stało! — poczęła z uśmiechem bolesnym wyciągając ku niemu ręce chude i drżące — Niema już Jagny i nie będzie!
Kwitła, śmiała się i przekwitła i wyśmiała ostatek... Czas było! Dłużéj nie miałaby żyć po co!
— Cóż się wam stało? — spytał Stach.
— Nic — ot tak — siły do szczęścia brakło, bo i na to sił potrzeba. Alboż zdrowe życie takie? Czekać dzień a mieć godzinę, płakać rok a śmiać się chwilę.
I usiadła na łożu okrywając się włosami rozpuszczonemi, piękne oczy swe święcące obracając na Stacha, który stał z rękami załamanemi przed nią.
— Wołać ciebie kazałam — mówiła dysząc zmęczona — boś ty mi przecie bratem, jednym w świecie. Mojego pana, sokoła mego nie chcę już męczyć dłużéj, już miał ze mną dość téj niewoli. Księża go męczyli że żonę porzucał dla mnie, Pełka mu groził ciągle. Synaczka stracił i męczył się tém jak karą Bożą — za mnie. Wszystko dla mnie cierpiał, przezemnie.