Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

Więc mnie już czas było! To i pójdę! Ciebie chciałam pożegnać, no, i coś zrobić trzeba aby mienia ojcowskiego obcy ludzie nie zabrali. Sprowadzicie mi takiego co pisać umie, zapisze moją wolę i zapieczętuje... Was opowiem za męża. Sciborzyce wam zostawię, wieś jedną dam za grzechy mnichom do klasztoru, do Pokrzywnicy.. aby się modlili za mnie....
Zamilkła.
— Przecież z wami nie tak źle — odezwa się Stach — ludzie ludziom radzą. Są lekarki i lekarze, wyście młodzi.
— Nie! nie, stara jestem — przerwała patrząc na ręce wyschłe — po co życie wlec? nosić jak łachmany dziurawe? Na mnie już całego nie ma nic, ani nitki. Bóg miłosierny, tam, gdzieś, pewno lepiéj będzie!
Uśmiechnęła się. — Co taka jak ja niewiasta warta? — mówiła spokojnie — niewiasta któréj Bóg nie dał dziecka? a sromać się kazał, oczów pokazać nie może? Trudno żyć? Gdzie? Bez niego? Nie! nie! A z nim, to jemu życie truć! Nie godzi się, nie godzi. Lekarz i lekarka nie pomogą gdy człowiek chce umierać!
Tylko mi takiego dobrego sprowadź księdza aby mi się sromać nie kazał i djabłu mnie nie dawał.. Dam im wioskę do klasztoru.. Reszta wasza..
— A mnie to na co? — zapytał Stach.