drzemała, poruszyła się, chciała wstać — nie mogła, padła na stół, zakrywając twarz rękami.
Kaźmierz wszedł powoli — ujrzawszy ją przy świetle lampki, osłupiał. Ręce wyciągała ku niemu... Krzyknął boleśnie.
— Jagna! co się tobie stało?
Witała go uśmiechem.
— Nic, nic, sokole mój złoty! ot, tak, zjadła tęsknota! ot, tak — życia zabrakło.. bo ciebie nie było. Alem się doczekała! nie trzeba mi już nic!
Kaźmierz patrzał, sługi obwiniając, chcąc słać po lekarzy, szukać ratunku, wstrzymała go łagodnie.
— Siądź przy mnie, orle mój biały, panie mój drogi — siądź, a jeżeli ci twarz moja straszna nie patrz na nią, jeżeli ci głos niemiły, nie słuchaj, a mnie patrzeć daj na siebie i słuchać.
Kaźmierz napróżno chciał dopytać co się tu przydarzyć mogło, zkąd choroba powstała, nie przyznała mu się do niczego.
— Przyszło? z powietrza? z niczego? Nie bolało, senno było — smutno! Przeciem pana doczekała, czegóż więcéj pragnąć?
Kaźmierz miał lekarza Benedyktyna w Tyńcu, rodem z okolic Salerno, który i w Montpellier leczyć się uczył, chciał go jéj przysyłać, zaklęła aby tego nie czynił.
— Choroba teraz minie sama!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.