głową, ruszyła ramionami, zamruczała coś do siebie.
Tegoż dnia pod wieczór przyszła do murowanki. Patrzała na wychudłą, wyschłą ofiarę swą z trwogą zabobonną.
— Widzicie — rzekła Jagna — ot, ciągnę! Już by to się było skończyło gdy przybył ten co życie moje w swojéj dłoni trzyma, umierać nie puszcza. Ja jeszcze żyć będę!
Czechna nie odpowiadała, zdumienie zamykało jéj usta.
— Widzisz stara — mówiła Jagna — ziele zabija a kochanie żywi, co tamto uśmierci, to wskrzesi... i — życie się trzyma!
Spytała stara czegoby chciała od niéj.
— Nic, tylko cię spytać, czy tak długo ciągnąć się może.
— Co ja wiem? — odparła schrypłym głosem lekarka. Dawno się powinno było skończyć, jak się nie skończyło, wina nie moja, i rozum mój nie starczy... Ktoś tu lepiéj odemnie czarował.
— Kto? On! — rozśmiała się Jagna — Niemogę bo umrzeć, trzyma mnie, a dopóki on będzie miłować, ja schnąć będę, kochać muszę i żyć muszę!
Uśmiechnęła się do staréj, pierścień jéj rzucając na podołek.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.