kszą usłużenia bez zastawu nawet i był tak uprzejmym, jakby w istocie Stacha kochał i szanował. Zmusiwszy go napić się grzanego wina, po rozmowie przeciągniętéj dość długo, odprowadził go aż do wrót.
Poszlaku człeka w kapturze żadnego tu nie było; Juchim jednak nadto mu się wydał swobodnym, zbyt wesołym i uprzejmym, aby się z czémś ukrywać niepotrzebował.
Stach wyszedł czując to.
Natychmiast wróciwszy do domu, z Zegciem umówił się o pilny nadzór nad dworkiem Juchima.
Przez cały dzień zwykle tłumy różnych ludz- uczęszczały do bogatego żyda, urzędnicy dworu, ziemianie, rycerstwo, duchowni nawet, bo Juchim pieniądze pożyczał, mieniał, przesyłał, kupował kruszce, dostarczał ich...
Dozór nad dworkiem potrzebował bystrego oka, by w ciżbie téj rozpoznać podejrzanego człowieka.
Stach sam naglądał z daleka, nie ukazując się. Nie udało mu się dopatrzéć zakapturzonego człowieka, ale Żegieć mówił iż go widział i w ślad chodził za nim niepostrzeżony. To co opowiadał zwiększało podejrzenie iż w kapturze Kietlicz się mógł ukrywać. Żegieć szedł za nim do dworku starosty Warsza, a potém do Czechny, którą znali wszyscy, jako lekarkę i wróżbiarkę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.