Brała niektóre do rąk i do ust probując czy dobre są; szeptano cicho, brzęczały srebrniki zgarniane do garnka. Lik ich trwał dosyć długo, a gdy się skończył Czechna poszła jedną okiennicę na pół odsunąć i z wysokiéj półki, z za garnków dobyła maleńką banieczkę glinianą, tak drobną że się w garści mieściła.
Kaptur spostrzegłszy ją począł wołać — A to co? za tyle grzywien taka odrobina?
— Coś ty chciał abym ci wiadro dała? żebyś studnie pozatruwał? — odparła stara — Będzie z ciebie i tego, bo kropli dość na człowieka.
— A jak nie poskutkuje? — zapytał.
— Poprobuj! — rozśmiała się stara.
Zawahawszy się, sięgnął po bańkę.
— A patrz, ostrożnie z tém — dodała Czechna — abyś nie rozlał. Padnie ci na ciało wyżre je do kości, pryśnie w oko, wypali, jedna kropla w napój, olbrzyma zwali.
— W czém dać? — spytał cicho kaptur.
— W czém chcesz — szepnęła Czechna z powagą nauczyciela — albo w winie, w miodzie, w piwie, a choćby i w jadle.
— Dużo?
— Kropli dosyć...
Uwinięto bańkę w kawał płótna starannie, i człek włożył ją za pazuchę z ostrożnością. Już miał wychodzić, gdy stara ze śmiechem poczęła mówić.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.