goda. — Czeka może, abyście sami byli, nie rad trafić na ludzi, dlatego nie spieszy.
— Obiecał przynieść z sobą? — przerwała niecierpliwie wdowa.
— Napewno! obiecał! — głową potakując mówiła Jagoda.
— A nie oszuka mnie?
— Gdzie zaś! człek stateczny, zna go dobrze Juchim. On lekarstwami handluje i z za morza je przywozi. Jeździ na Ruś po różne zioła, leki, krople, smarowania, a wiadomo, że tego nigdzie lepiéj jak tam przyprawiać nie umieją. Nasza stara Czechna ani się do niego umywała...
— O! ta stara! — odparła Dorota — ona tylko okłamać a grosz umie wyciągnąć. Ziele jéj żadne nie skutkowało. Nawet ta woda, którą mi się umywać kazała, wcale marszczek nie zgładziła...
Chód się dał słyszeć, Jagoda obejrzała się, wybiegła, a po chwilce wprowadziła człowieka w opończy z kapturem, zdającego się ukrywać twarz, aby niezbyt w nią patrzano. Milcząc i rozpatrując się dokoła wsunął się do izby. Dorota podbiegła ku niemu.
— Macie z sobą? — spytała.
— Mam go — odpowiedział głos stłumiony i schrypły — zwolna dobywając z zanadrza coś w płótno obwiniętego. Nie puszczał jednak z rąk choć Dorota chciwie sięgała po nie. Zaczęły się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.