Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

— Inna rzecz posłanie, a inna żywe słowo! — mruknęła Jagna — ale wam nie poczuć tego!
Hreczyn kłaniając się do ziemi już miał odchodzić, gdy Jagna odzyskała tę wolę wielką, jaką dawniéj miała.
— Słuchaj stary — rzekła rozkazująco. — To nie może być! Wy mnie tam o mroku zanieść musicie! Choćbym umarła, nie pomoże nic. Muszę tam być. Nosze zróbcie, zakryjcie mi twarz chustami, droga niedaleka! Zaniesiecie mnie! Dziś święto patrona pańskiego, on u mnie nie będzie, ja u Stacha muszę być. Słowo mu rzeknę i powrócę.
Opierał się Hreczyn jeszcze, ale Jagna już wołała na sługi.
— Musi tak być, jak każę. Gałęzi urąbcie w lesie, nosze mi zrobicie...
Nastraszyły się służebne, ale nawykłe były do posłuchu, gdy Jagna chciała czego, próżno się jéj opierać było. Hreczyn przeklinając siebie, że przybył z tą złą wieścią, musiał pójść rąbać drągi i gałęzie na nosze. Nim wieczór nadszedł, były one gotowe. Jagna od stóp do głów wielką się chustą okryła, a że iść nie mogła sama, prowadzić się, napół nieść musiała kazać. Włożono ją na nosze jak rannego w boju i była w istocie Łazarzem porąbanym na pobojowisku życia. Nie mówiąc słowa, z twarzą zakrytą dała się nieść nie jęknąwszy. Na promie przebyła Wisłę, weszli