— Miłościwy panie! zlituj się, ja mam żonę i dzieci!
— Żonę i nie jedną — rzekł Stach — miałeś ich tu trzy czy cztery na odmianę, nie licząc tych coś musiał w Poznaniu przysposobić.
Jęknął Mierzwa. Juchim ręce załamane trzymał przed Stachem, mówić nie mogąc, błagał go oczyma.
— Po coś przybył? — zagrzmiał Stach.
Mierzwa myślał chwilę — Po co? — odparł burkliwie — wasza miłość wiesz. Jestem sługa Mieszka, przyjechałem mu jednać ludzi, alem — klnę się — niewidział nikogo, z nikim nie mówił, nie robił nic. Tu na nas nikt spojrzéć nie chce...
Z wzgardą popatrzywszy nań, Stach odchodził znowu, gdy Mierzwa jak długi padł mu do nóg.
— Życiem daruj! zrobię co chcesz! — zawołał — życiem daruj!
— Nic od ciebie nie potrzebuję — odtrącając go, rzekł Stach.
W tém Mierzwa nagle jakby mu jakaś myśl przyszła, wstał i począł mówić prędko.
— Juchim da za mnie porękę żem ja tu nic nie zrobił, a taki sprawiedliwy pan jak książe Kaźmierz karać mnie za to nie może iż pana mego słucham. Wam żadnéj krzywdy nie uczyniłem — Juchim wie, Juchim poręczy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.