Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

cie nam znać, pogotowiu stać będziemy na szlązkiéj granicy, wpadniemy jako piorun na Kraków.
— Niewiecie, kogo Kaźmierz zostawi tu? — spytał Sędziwój.
— A no Pełkę biskupa, pewnie z bratem Mikołajem, tych dosyć. Nie lękali się dotąd nas... nie widzieli nic...
— Mikołaj w Krakowie — przerwał Dobrogost — twardy człek i obrotny — to źle!
— Bez ludu, co on wart? — odparł Kietlicz. — My z dobrą wpadniemy gromadą. Mieszek niedawno poręczył bratu swą wierność, spodziewać się go Kaźmierz nie będzie. Weźmiemy ich w pierwospy.
Byle sobie na Ruś wyszli.
— Pójdą pewnie — mówił Sędziwój. — Gdy idzie o sprawę kniaziów ruskich, Kaźmierz gotów zawsze choćby krew przelewać, byle im służyć. Nie dla żony to czyni, boć jéj tak bardzo nie miłuje, ale mu się umieją przypochlebiać, kłaniać, połechtać a wspaniałomyślny pan rad, aby go sławiono i czołem mu bito... O! pójdzie na Ruś, a choćby i na Węgry. Już to postanowione.
Kietlicz się zwrócił ku nim.
— Na was, miłościwi ziemianie tutejsi cała waga, wszystka nadzieja nasza — rzekł. — Bez was choćby z tysiącami, my nie starczym. Biskup Pełka i pan Miklasz wojska się nie ulękną, a ziemianom ustąpić będą musieli.