puste, zamek goły... Niech książe przychodzi, weźmie jak grzyba.
Gospodarze z Kietliczem spojrzeli na siebie. Ostrożny Serb wtrącił.
— Albo to łatwa rzecz?
— Jeżeli ona teraz wam nie łatwa, to już zawsze będzie trudną — ciągnął żywo Juchim. — Dużo jest ludzi, co z pana nie radzi, nowegoby chcieli. Wszystko co żyje, zbierają na Ruś — no — w mieście zrobi się, co potrzeba. Starosta będzie nasz, ja za niego ręczę, ja go znam! Ocalcie nas, ale potrzeba prędko — prędko...
Zadychał się stary i spojrzał. Słowa jego tak przypadały do myśli słuchających, że mu się nie sprzeciwili. Zdawało się, że ich odgadł.
— No — wtrącił Kietlicz — kto wie? mogłoby to być, ale i wy nie żałujcie na to groszy. Starostę ująć trzeba...
— Gdy wszystko mam tracić, wolę połowę — zawołał Juchim i poprawił się zaraz — wolę część. Nie pożałuję, starostę mam w ręku.
Kietlicz i bracia oba zbliżyli się do żyda, rozpytując pilno i o starostę i gmin miejski, zakim on trzymać będzie.
Starostę upewniał Juchim, rękę kładąc na piersiach, że weźmie, co do gminu, namyślał się nad odpowiedzią.
— Gmin? a co znaczy gmin? — rzekł cicho. — Motłoch księcia lubi, bo jałmużny daje, ubogich
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.