Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/101

Ta strona została skorygowana.

trzy konie i ruszyłem do Siemiatycz, ale naprzód do kościoła na mszą świętą. Trafiłem jak dzwoniono na sumę i już telega kniazia i wózki jego przyjaciół stały przed cmentarzem. Wszedłem, przykląkłem, a tuż widzę nie twarz księżniczki, bo do mnie bokiem obróconą była, ale postać jej, której nie mogłem poznać; aż mi w piersiach zawrzało. W pierwszej ławce, która była ponsowem suknem okryta, z prawej strony stał sam kniaź, obok niego ona z ochmistrzynią, krewną domu panią Horochową; dalej jakiś lat około pięciudziesiąt mężczyzna otyły i wielki a barczysty, pod wąsem czarnym, pysznie odziany od galonów i guzów pozłocistych. Wkoło to stali, to siedzieli sąsiedzi i adherenci Szujskiego, różnego kalibru figury, w przyjacielskich mundurach.
Jam się z boku przy ścianie oparł i przyklęknąwszy modliłem się. Nie mogłem ani razu twarzy panny Barbary dostrzec i wobec Bożego ołtarza choć z myślą czystą, szukać jej nie śmiałem; ale gdy do procesji ruszać się zaczęto i obracać, poczułem jakby mnie kto gorącą wodą oblał: obracam głowę — ona patrzy na mnie i widać dziwuje się; podniosłem oczy i spotkałem jej wejrzenie — uśmiechnęła się i skinęła głową, jam się sam nie wiem jak pokłonił. Już też za jej oczyma