śmy do sali. Jam coś podobnego pierwszy raz w życiu oglądał, bo to niby z pańska, a ubogo; z pompą, a wszędzie niedostatek wyglądał. U ludzi kontusze atłasowe, a łaty na nich barankowe, jedni w butach podartych, drudzy boso i w łapciach.
Ledwieśmy weszli kniaź krzyknął:
— Do stołu, już dawać!
I kozak faworyt podał na tacy bochen chleba razowego, soli miseczkę i ogromne dwie flasze wódki, z których kieliszek spory wypił do owego grubego, wspaniale ubranego jegomości, pan starosta. Poszła czarka z rąk do rąk dalej i jam usta do niej przyłożył. Na biedę nikogom w tym tłumie znajomego nie miał i zagadać nie miałem do kogo, błądząc w wielkim utrapieniu od kąta do kąta.
Szczęściem jeden z tych, co byli z kniaziem w Kodniu, poznawszy mnie, zbliżył się. Był to domownik i przyjaciel starosty, pan Przetok; nos czerwony, policzki także, wąs czarny, rębacz widać zawadjak sejmikowy, bo miał dwie kresy przez łeb czerwieńsze od reszty twarzy i jeden palec u ręki obcięty po sustawę.
— Hę! a cóż kawalerze — zawołał — otóżeś wpadł z kodeńskich elegancyj na siemiatyckie gody ewangeliczne: cóż na to?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/104
Ta strona została skorygowana.