Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

izbie zastawionego. Ale obrusy były podarte, sztucce połamane, a miski pobite. P. Barbara, której znać wstyd było tego wszystkiego, czując, że się ani domem ojca, ani towarzystwem jego pochlubić nie mogła, ukradkiem spojrzawszy na mnie rumieniła się jak wiśnia. Posadzili koło niej tego gbura z wiekuistym uśmiechem, który wciąż do niej zęby wyszczerzał, i czy co rzekł sam, czy posłyszał, wciąż rychotał, aż mnie to już niecierpliwiło. Chociaż gościa, ale jako młodego i bez znaczenia człowieka, starosta posadził mnie dalej nieco i nie bardzo zważał na to com czynił: mogłem więc swobodnie patrzeć i przyglądać się. A były jakieś osobliwsze zwyczaje w tym domu, że i dwornia i kozacy którzy posługiwali, i panowie i goście, wszystko to jakoś na bardzo poufałej stopie było z sobą. Mieszali się pachołcy do rozmowy, usługa szła jak z łaski, nic do rzeczy; obiad też był niewyśmienity. Podano barszcz z rurą tylko że zabielony, potem mięso jakieś pływające w sosie czarnym, bobkami zaprawionym, kaszę jaglaną ze słoniną, dalej wyschłą pieczeń, a między tem piwo dzbankami krążyło i miód we flaszach przysadzistych. I tego więcej niż jadła, bo gardła płukali często. Ja żem nie przywykł pić, anim mógł tyle wlać w siebie: siedziałem patrząc, aż sam starosta rzekł mi: