Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/121

Ta strona została skorygowana.

kami i puharami, łzawej narzeczonej wychylił zdrowie. Jam się od kielicha wykręcił i szukałem tylko dziury, którąbym mógł uciec.
Nie trudno mi to przyszło, bo wnet się głowy pozawracały, a ja siadłszy na bryczkę posunąłem się powoli do Pohorełego. Powróciwszy rozważyłem wszystko i pomimo słów panny Barbary umyśliłem jechać do księżnej, błagać ją, aby temu niecnemu przeszkodziła małżeństwu. Nie czekając długo, kazałem tegoż wieczora zaprzęgać i puściłem się do Kodnia. Droga mi wypadła mimo rodzicielskiego domu, chciałem wstąpić tam i świeże konie wziąwszy co najprędzej do Kodnia podążyć; alem rachował bez woli Bożej i mojego przeznaczenia.
Całą noc jechałem jakoś, choć ciemno było jak w rogu i szczęśliwie mi się udawało; konie same prowadziły znając drogę. Ale potrzeba znać ten kąt kraju, by wiedzieć, co to za niebezpieczeństwo wlec się tu po nocy. Innej drogi niema prawie, jeno groble wąziutkie a mostki, z obu stron rowy często szerokie i głękokie na kilka łokci: minąć się na nich sztuka, cóż dopiero po nocy. Już dniało, gdym się zbliżał do domu, wtem żyd, kat go nadał, jedzie przeciw mnie; jam się zdrzemnął, mija furman, wziął się w lewo zbytecznie, koło w rów i bryczka moja się