Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/130

Ta strona została skorygowana.

Myślałem sobie, jak mnie przyjmą, to przyjmą, pretekst jakiś znajdę; a kiedy wszyscy o niej zapomnieli, niech choć ja dam dowód że kochać umiałem i umiem, Dojechawszy więc do Pohorełego jakby dla oka, zaraz stamtąd skręciłem do Brzezin, aby się naocznie przekonać, co się tam działo.
Była to niegdyś rezydencja choć nie stara, ale pięknie urządzona: ogrody sławne, pałacyk włoską architekturą, cieplarnie, sadzawki, austerje murowane, ale już kilka lat biedy powyszczerbiało to wszystko. Gdym przed bramę zajechał, przed którą gliniane, powyszczerbiane stały wazony, a w dziedziniec chwastem zarosły spojrzał, i na facjatę rzucił okiem odrapaną, i z tynków obnażoną, serce mi się ścisnęło. Bieda wszędzie wyciskała tu piętno swoje. Zajechałem jeszcze nic nie wymyśliwszy z czemem miał przybyć, aż do ganku; tu dopiero wykoncypowałem jakobym przybył dla wypłaty długu zaciągnionego u starosty, bom miał z sobą właśnie obrączkowych sto złotych. Mała to rzecz, pomyślałem, ale jej się przyda, a powód będzie wyśmienity. W ganku dwóch drabów odartych dosyć mnie kwaśno przyjęli, tuż ze wschodów ujrzałem wyglądające trzy urodziwe panny i dwóch sążnistych chłopców. Gdybym nie wiedział, ze to potomstwo Obucha, tobym poznał po