zasłonione, drugie przez pół: pokój mały i zaduchu pełny; ale gdym się nieco oswoił, postrzegłem wielkiego coś, jakby tłumok, w kącie nieruchomie leżącego, a głos chrypliwy zapytał, „któżto tam taki?“
Pani Obuchowa dawszy mi znak, podbiegła ku temu krzesłu, gdzie jej mąż siedział i odpowiedziała mu:
— Nasz stary znajomy... pan... — mianując mnie; a ja dodałem:
— Z interesem...
Obuch kiwnął ręką.
— A to nic nie dostaniesz — rzekł — to darmo, wszystko wzięli, jak widzisz; został mi stary kontusz, buty i jejmość w dodatku: reszta dzieci... to darmo.
— Ależ ja się niczego nie domagam, tylko... Tum się kłamstwem zadławił — maleńki dłużek,
— Terefere... choćby i trzy grosze, to ci nie dam, bo mi ledwie jeść dają.
— Ale to ja winienem, panie wojski, pani dobrodziejce.
| A no! to oddawajże zaraz, płać! gdzie? wiele? co? A ja byłem pewny, że znajdą się tacy, co winni, bo pożyczał stary ludziom... Ot! widzicie!
Pani się zarumieniła czując, żem skłamał, ale mi fałszu zadawać nie śmiała: dwie łzy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/133
Ta strona została skorygowana.