Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/137

Ta strona została skorygowana.

ale tak, że rozstąp się ziemio a wody gwałtu. Był to piątek i śledziom starego zjadł na śniadanie; dobiłem się do karczmiska, a tu ani piwa, ani kwasu, ani żadnej rzeczy poczciwej, która jego jest... mospanie... ha! ha! krzyczę wody. A ten pijak Osyp że był dźgnięty, zaczerpnął mi kowszem z żydowskiej beczki i podaje. Ja anim myślał co tam być mogło i jednym łykiem cały kubek. Aż tfu! obrzydliwości, pomyje, nie woda! Narobiłem hałasu okrutnego, co? skąd? pokazują mi ze studni; ale zrąb równo z ziemią, a woda zieloną pleśnią pokryta. No, myślę sobie, daj Boże nie chorować! Pojechałem i zapomniało się to mospanie. Ale w rok potem czuję ku wiośnie, źle! o źle! żołądek jak bęben nie służy, jakieś w nim bełkotanie, przelewanie! kaduk wie co! Kiedy ja się przysłuchuję, aż tu u mnie w brzuchu wyraźnie żaby kumkają. Z początku śmieli się ze mnie, a teraz się doktorowie przekonali, że tak jest w istocie i żaby w żołądku.
Wierz, nie wierz, niema tu co oczu wyrapiać; na słotę to tak wrzeszczą, że je w trzeciej izbie słychać. I niema sposobu wyprowadzić, a znać tego coraz więcej. Radzili mi jeść mięso bocianie i to nie pomaga: jeden spirytus cokolwiek robi folgi, bo one tego nie lubią. A! — westchnął — żeby co