przynieśli, moja Basiu... szepcząc dołożył — toż i ten jegomość na czczo, odprawić go tak się nie godzi.
— Ja — odezwałem się żywo — po obiedzie jestem i nicbym w usta wziąć nie mógł, a przytem — dodałem — pilno mi dla interesów.
W istocie choćbym tam na nią patrząc świata zabył i czasu, ale tego jej życia i nieszczęścia być świadkiem, cierpliwości brakło... Nic już pomóc nie potrafiłbym, a oglądać serce się krajało; więc pożegnawszy wojskiego wstałem i wyszedłem, a ona za mną do pierwszej izby.
W progu, gdym jej rękę chciał pocałować, ścisnęła mi moją i zapłakała znowu...
— Pani wojska Dobrodziejko — rzekłem — rozkaz pani co tu czynić mam, aby być pani pomocnym; Bóg widzi, choćby duszę przyszło oddać, nie pożałuję.
— A, wierzę — odparła — wierzę i wiem, żeś waćpan dla mnie przychylny jak nikt w świecie: ale i ta ofiara, którąś uczynił na nic się nie zdała, i nic mnie tu poratować nie może... Bóg mocen tylko, i wola Jego niech się z nami stanie.
— Ależ to nikogo pani wojska nie masz, ktoby się ujął, zaopiekował!
— A któżby to chciał? a ktoby mógł? odparła.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/138
Ta strona została skorygowana.