Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/142

Ta strona została skorygowana.

Ten myślał, że sprawa gardłowa i pobladł ale nie zająknąwszy się przysiągł: „Tak mi Boże dopomóż.“
Wziąłem go tedy do kąta i złożywszy ręce, musiałem mu się przyznać do wszystkiego krótkiemi słowy.
— Nie zrozumiesz mnie może — rzekłem — ale przebaczysz; ruszaj sobie ramionami jako chcesz, ale nie odradzaj, choćby ci się to szaleństwem wydało...
I opowiedziałem mu, jakom tego anioła ziemskiego ujrzał i ukochał, i co dalej było aż do końca. Milczał zamyślony, w końcu rzecze:
— Toście się tedy wasaństwo kochali — i...
Skostniałem nie dając mu dokończyć, bom się domyślał, co chciał rzec, a słowo uwłaczające jej, byłoby mnie zabiło.
— Człecze — zawołałem — nie mów więcej, chceszli być żyw... Nigdym jej nie powiedział, że ją miłuję; nigdym na nią oczu podnieść nie śmiał; byłem i jestem jej przyjacielem, ale aniołowie z niebios na serce moje patrzeć mogą nie zakrywszy oczu, tak ono czyste.
Przeciszewskiemu łzy się w oczach zakręciły i uściskał mnie.
— No, cóż tedy chcesz czynić? o rozwodzie myślisz?