Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/146

Ta strona została skorygowana.

ale twarzy jej coraz coś przybywało nowego, w miejscu tego wyrazu panieństwa i młodości, który powoli z niej schodził. Nie wiem nawet kiedy mi piękniejszą była, czy ową dzieweczką w Kodniu, czy tutaj niewiastą w kwiecie wieku. Pomimo tego co cierpiała, aniby kto rzekł, że dźwigała brzemię okrutne: czoło jej świeciło pogodą, usta uśmiechały się spokojem. Zapatrzyłem się w nią jak w tęczę i gdyby mnie nie powiodła do izby, byłbym tak stał do skończenia świata. Jakie ona na mnie wrażenie uczyniła, tego ludzkiemi usty nie wypowiedzieć: co to było? czy namiętność ziemska, czy przywiązanie dziecięce, które Bóg wlał w serce moje, czy siła jakaś nieopisana, nie wiem; ale rzekłaby mi: „góry przenosić“, tobym je dźwigał jak piórka, a pod jej wzrokiem rosłem w olbrzyma i zdawało mi się, że głowąbym sklepienia niebieskie rozbijał. Jużemto nie był pierwszej młodości, już ta gorączka młodzieńcza, na jaką wszyscy chorują w dwudziestu leciech, miała się czas wyburzyć... serce przystygnąć: przecież nie zmniejszało się to, ale rosło. A znać w tem nie było nic złego, nic nieczystego, kiedym się z temi myślami tak do Boga modlił, jakby mnie one jeszcze nowej gorącości w modlitwie dodawały.
Już tedy na tych nowosiedlinach wojscy nie tak byli jak przedtem w domu owym,