gdziem ich odwiedzał, kędy dzieci im przewodziły, a niedostatek brudny znać było po kątach. Tu już ona sobie sama domek ów ogarnęła, przybrała i co z niego uczyniła, tom się zdumiał. Bo to był lichy dworeczek o czterech izbach, prosty folwarczek, ale to czyściuchne jak szklaneczka, a z takim ładem urządzony, że wszedłszy, wnet w nim gospodynię poczułeś. Umieciono, obmyto, wybielono, wylepiono, zapach kwiecia i świeżości w izbie: pyły, śmiecia i pajęczyn, jakto u najbogatszych bywa, nawet ani na lekarstwo, a tak jakoś wdzięcznie, gdyby w raju.
Tylko mi tu ten wojski ze swojemi żabami nieprzyjemnem był widowiskiem, bo ledwie mnie koło siebie posadził i spytał śmiejąc się, czy znowum nie poczuł się do jakiego długu, jak jął mi te żaby swoje rozpowiadać, tak do nocy wciąż o nich bredził. Jenom się tem cieszył, żem na nią patrzał jako się to miluchno krzątało po domu, a milcząc jej wzrokiem mówiłem, jakem ją czcił. I nakarmiłem się tak wejrzeniem, żem pijany poszedł na siano do karczmy, bo mi tam na noc zostać nie wypadało.
O! mój Boże, ileto człeku dajesz szczęśliwości, gdy czysty jest i więcej nie pragnie nad to, co mu się godzi!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/147
Ta strona została skorygowana.