Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Staropolska miłość.djvu/154

Ta strona została skorygowana.

żem na nią popatrzał, za grzech nie policzą, a stary zechce się marszczyć na mnie, pal go djabli: nie będę tam długo popasał.
Jakem to sobie rzeki, spać nie mogłem, pókim na bryczkę nie siadł; a gdym się zbliżał do Hrehorowszczyzny, o Jezu mój miły, każda sekunda wydawała mi się godziną. Jużem w ganeczku, i co widzę: Obuch na ławie siedzi, a kufel piwa przed nim i Niemiec naprzeciw niego, popijają, marjasza grając w chłodku. Na twarzy tak wybielał jakby go wyprał, a oczy mu pojaśniały i rzeźwy mi się stary wydał na podziw. Niemiec mała figurka, sprytna, zerknął, postrzegłem, że tam musiał być panem w domu i jegomości za nos wodził. Niespokojnie mnie okiem zmierzył, spojrzał na wojskiego, coś poszeptali z sobą i przysiedli rzucając karty. Obuch mnie przywitał dosyć kordjalnie, ale nie zbyt poufale, z pewną ceremonją i zakłopotaniem, jakby mi mówił: kaduk cię tu przyniósł, ale kiedyś już przyjechał, no to siedź.
— Wyjeżdżając z tych stron na długo — rzekłem — przybyłem państwa wojskich pożegnać.
— No! no! a dokądże Pan Bóg prowadzi?
— W słonimskie, a może aż w lidzkie zabiegnę do stryjecznych... Ale zdrowieczko widzę dobre.